Marian Adamczyk, w latach 1958-1964 uczeń wybitnych malarzy i pedagogów, profesorów Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Jana Cybisa i Stanisława Szczepańskiego, artysta malarz, portrecista, a także autor esejów, fraszek i humoresek, interesujący się historią malarstwa i historią świata, w gawędziarskim stylu opowiada dzieje swojego życia – życia przesiąkniętego artystyczną pasją, pełnego przygód, nieoczekiwanych zwrotów i pułapek. Wspomnienia Mariana Adamczyka to autentyczna, pełna interesujących szczegółów i dowcipu, soczysta opowieść obejmująca jego losy od najmłodszych lat i urywająca się na roku 2007. W kilkudziesięciu rozdziałach-odsłonach autor jest pastuszkiem na lubelskiej wsi, młodym obserwatorem i komentatorem działań wojennych, uczniem renomowanego liceum plastycznego, studentem ASP, artystą, podróżnikiem, występuje w roli męża i ojca a także jako inicjator powstania, w 1988 roku, grupy artystów malarzy „Rosomak”. Napisaną w barwnym, gawędziarskim stylu książkę i równie barwnie zilustrowaną – głównie reprodukcjami własnych obrazów i rysunków – czyta się z nie słabnącym zainteresowaniem. Autor nie kryje się z własnymi poglądami, szczególnie na tematy związane ze sztuką, chociaż ma świadomość, że nie we wszystkich kręgach zyska tym aplauz. Towarzyszymy autorowi i jego bohaterom w pochodzie pierwszomajowym, trafiamy do przepełnionych intrygami gabinetów Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, znajdziemy się na tajemniczej Sycylii. Powędrujemy z autorem do Krzemieńca i Nałęczowa, Rzymu, Wenecji, Florencji, Madrytu i Paryża, dokąd wędrował szukając natchnienia i artystycznych wrażeń w latach chylącego się ku upadkowi socjalizmu. Są w książce fragmenty poświęcone znanym malarzom i aktorom, jest naturalnie również rozdział poświęcony tytułowemu artyście, Pieterowi Brueglowi. Pozostawmy czytelnikom odnalezienie rozwiązania zagadki trzech nóg Bruegla – trzech filarów tej książki. Ja jej filarami nazwałbym – dodatkowo – lekkie pióro, humor i umiłowanie prawdy autora.

Wojciech Paszkowicz







































Fragmenty książki:

„W letni, skwarny dzień, ktoś, kto jechał lub szedł od Kazimierza Dolnego, a był już blisko Karczmisk, mógł zobaczyć w polu tuman gęstego kurzu. Wzniecała go oszalała, pobudzona ukąszeniami gzów, pokaźna krowa. „Sada” – tak ją dla odmiany od innych bydląt nazywano – nie pędziła sama. Ciągnęła na łańcuchu zaplątanego w nim dwunastoletniego, mizernej postury pastucha. Pastuch jak szmata podskakiwał na nierównościach polnej drogi zanim, po „przejechaniu” kilkuset metrów odczepił się wreszcie od rozjuszonego potwora, który pędził dalej w stronę wsi. Pastuszek podniósł się z trudem i obejrzał za siebie. Tą samą drogą mogła też pędzić „Łaciata”. Łaciata jednak obrała inny kierunek. Przez wyrośnięte zboże, kartoflane i buraczane zagony galopowała w stronę Słotwin. Nie wiem, dlaczego ta właśnie osobista przygoda stanęła mi przed oczami kilkadziesiąt lat później, w sycylijskim Palermo, na moim wernisażu. Stałem tam, gośćmi zaciekawiony, bowiem moja można protektorka Halina, nb. córka księcia rosyjskiego Wasylczenki a żona sycylijskiego barona Maiorany, zaprosiła na otwarcie wystawy niemal całą palermitańską towarzyską śmietankę z Sędzią Najwyższym Fulucim i księciem Padre Nostre na czele. Brakowało tylko premiera rządu autonomicznego Sycylii, którym to premierem – co ciekawe – była wtedy kobieta, lekarz z zawodu. Wróćmy jednak myślami na ojczyzny łono, łono wsi lubelskiej rozłożonej w rozległym parowie, ciągnącym się od wschodu w stronę Wisły na odległość prawie ośmiu kilometrów. Nazwę wieś wzięła sobie od licznych tu niegdyś karczm. Jeszcze w XVIII wieku było ich tutaj siedem. Ale wcześniej miejscowość ta miała inne imię. Zwała się „Krampa”. Kiedyś w średniowieczu (pierwsze zapiski o tej wsi pochodzą z czasów Kazimierza Odnowiciela, a więc z XI wieku) Krampa była siedliskiem zbójców. […]”
Fragment rozdziału”Pastuszek”

[…]„Kapelan garnizonowego kościoła zlecił mi wtedy wykonanie olbrzymiego, prawie czterometrowej wysokości, obrazu do prezbiterium dając mi bardzo krótki, dwunastodniowy termin. Kiedyś, w pierwszej połowie XVII wieku, antwerpscy jezuici zamówili tej samej wielkości obraz u genialnego Rubensa. Było to również wniebowzięcie NMP. Rubens na wykonanie dzieła dostał półroczny termin i był z tego powodu bardzo niezadowolony. Ale my w czasach kosmicznych podbojów żyjemy szybciej, dlatego wojskowy proboszcz w moim przypadku nie widział żadnego nonsensu. Przygotowałem więc duże płótno przy pomocy kilku wojaków i pewnej soboty, dwanaście dni przed Wielkanocą, zabrałem się do dzieła. Malowałem pędzlami szerokimi na dłoń. Stałem wysoko, bez zabezpieczenia, na kubikach, malując górną część płótna. Była to już ósma godzina intensywnej pracy, kiedy straciwszy przytomność runąłem nagle do tyłu w dół, uderzając głową w posadzkę. Widział ten mój „lot” wojewódzki konserwator przyglądający się malowaniu. Po moim wyjściu ze szpitala powiedział: „Byłem pewny, że pan się zabił.” Długo nieprzytomny leżałem w olbrzymiej kałuży krwi, zanim przyjechała karetka pogotowia. Bali się mnie ruszyć, bo mogłem mieć połamany kręgosłup. Sprawę utraty przytomności wyjaśniła mi później prof. Alfreda Graczykowa z Wojskowej Akademii Technicznej. „Mózg pracuje na cukrze.” Wtedy, po ośmiu godzinach pracy zabrakło w mojej łepetynie właśnie cukru. Miał rację Melchior Wańkowicz – „Cukier krzepi!”.” […]

[…] „Nasz matematyk wykładał również w Technikum Handlowym odległym od naszego „Raju” o ponad dwa kilometry. Z jednej lekcji w „Handlówce” musiał często w czasie przerwy biec na następną lekcję u plastyków. Zawsze parę minut spóźniony i zawsze zziajany wpadał do klasy ciężko dysząc. Nasza pierwsza klasa mieściła się w największej parterowej sali z dużą głęboką wnęką, gdzie stał fortepian. Wnęka zasłonięta była szczelnie ciężką, czerwoną kotarą. Pewnego dnia wylągł się w naszych figlarnych głowach pomysł. W odpowiedniej chwili, tuż przed lekcją z matematyki, a przed wpadnięciem do klasy profesora (on nie wchodził, on wpadał!), trzydzieści sześć osób weszło cichutko za kotarę do wnęki. Czekaliśmy na belfra parę minut i oto słychać już na korytarzu jego żwawe kroki. Drzwi się szybko otwierają i matematyk widzi puściuteńką salę. Pędzi więc na górę po dyrektora, który nie wierzy, że w klasie nie ma żywej duszy. W tym czasie my, niewiniątka, siedzimy już w swoich ławkach. Dyrektor otwiera drzwi i widząc wypełnioną uczniami klasę patrzy na matematyka jak na wariata. Jeden milczy i drugi milczy. Nasze milczenie było jeszcze bardziej szczelne. W tym wspólnym milczeniu dyrektor odchodzi do swojego gabinetu sądząc pewnie, że przez to bieganie od szkoły do szkoły profesor Rybak ma już omamy.”[…]
Fragmenty rozdziału „Moja mała cezura”

[…]”Po rysunku postaci sprawdzano u nas zdolności kompozycyjne, dając do wyboru jeden z dwóch tematów: „Praca” lub „Zabawa”. Żeby przekonać komisję egzaminacyjną, że jestem z natury człowiekiem pracy, a nie zabawy, postanowiłem przedstawić ciężką dolę dokerów przemieszczających ręcznie jakieś olbrzymie portowe skrzynie. Obok mnie zdawał egzamin największy później na ASP łobuziak, Maciek Ciok, mieszkający z rodzicami na wiślanej barce. Według uproszczonej klasyfikacji jednego z przedwojennych polskich filozofów, ludzie dzielą się na dwie grupy: „na ludzi pracy i ludzi zabawy”. Nietrudno się domyśleć, że Maciek, mój egzaminacyjny sąsiad wybrał temat zabawy. Na dużym kartonie przedstawił afrykańską pustynię z palmami, na której podskakiwały żwawo czarne sylwetki murzynów z oszczepami. Pomyślałem sobie wtedy o Maćku: „Ryzykant”. Jednak profesorską komisję ujęła szczerość Maćka Cioka, człowieka zabawy i Maciek zdał! Przez dwa pierwsze lata studiów, zanim go jeszcze z uczelni nie wydalono, potężnej postury Maciuś zadziwiał ekscesami i wybrykami, o czym napiszę później.’[…]
Fragment rozdziału „Kierunek-Warszawa”

[…]”Z hotelu przy ulicy La Fayette, gdzie hotelarz okazał się prostackim gburem pytając przy powitaniu, czy mamy pieniądze na hotel, po tygodniu przeniosłem się z Ofelią do hotelu „Le Beaux Arts”, leżącym bliżej Montmartru, hotelu nieco tańszego i o niższym standardzie. Wskazany niemały i wysoki pokój-sypialnia, był starannie wytapetowany wraz z sufitem. Znad łoża patrzyło w dół ogromne lustro. Mniejsze lustra przylegały do łoża od ściany i od wezgłowia. Mówi się, że Francuzi myślą tylko o dobrym jedzeniu, a po kolacji o patrzeniu w okalające łoże lustra. Właścicielami hotelu była rodzina jakby żywcem przeniesiona znad Wisły. Wszyscy byli płowi, niebieskoocy o jasnych obliczach. Poczuliśmy się swojsko. Duże zapasy polskiej suszonej kiełbasy wyjąłem z walizy i nawinąłem na wieszaki od ubrań. Kiełbasa również musiała oddychać paryskim powietrzem. Wieczorem wykonałem rysunek śpiącej Ofelii. Bardzo lubię w rysunku czy oleju portretować śpiąca kobietę lub dziecko. Jakaś tajemnica tkwi wtedy w pogrążonej we śnie twarzy. I cisza takiego seansu, gdzie artysta przytomny obserwuje zaczarowaną snem twarz. Rano, pozostawiając pokój w nieładzie ruszyliśmy na słynne wzgórze Montmartru, gdzie pysznie piętrzy się biała bazylika Sacré Coeur. Nie tak dużo czasu upłynęło od znaczących dla sztuki, a kiedyś niedostrzeganych artystycznych wydarzeń. Kto kiedyś zwracał uwagę na mieszkającego tam Renoira, czy później Van Gogha portretującego jedną z uliczek przyległy do placu du Tertre? Dziś te miejsca opanowała wciskająca się wszędzie nachalna komercja. Pełno na wzgórzu galerii oferujących jedynie pastisze dzieł malarzy sprzed kilkudziesięciu lat. Dawna dzielnica szczerych artystów nie ma obecnie nic godnego do zaoferowania. Żyje legendą. Plac du Terre, na którym w dawnych, dawnych czasach stała szubienica, a który był później miejscem spotkań bohemy, obstawiony jest teraz przez nędznych pacykarzy, udających malowanie suchych jak pieprz obrazków z motywami Montmartru. Bardzo byłem zawiedziony tą dzielnica artystów. Obecnie wygląda to jeszcze gorzej. Tego dnia wróciłem z Ofelią mocno Montmartrem rozczarowany. Nasze hotelowe lokum zostawione rano w nieładzie zastaliśmy w zupełnie innym stanie. Hotelowa sprzątaczka uładziła nam pokój w sposób szczególny. Na stojącym przy ścianie stole zbudowała ołtarz z naszych licznych podróżnych przedmiotów. Na samej górze ołtarza umieściła rysunek śpiącej Ofelii. Niżej poukładała nasze różne przyniesione rzeczy. Tę artystyczna kompozycję zamykały zwoje zasuszonej polskiej kiełbasy, wiszącej po bokach, na ubraniowych wieszakach. Ołtarz pachniał lubelskim jałowcem.”
Rozdział: „Inne paryskie spotkania”

[…]”Postać Madonny we Wniebowzięciu NMP miała dwa i pół metra wysokości. Wzór wziąłem, przez uwielbienie dla Tycjana, z jego weneckiej „Assunty” wiszącej w kościele Santa Maria Gloriosa dei Frari. Madonna jest jakby owinięta rozwianą nieco szatą koloru niebieskiego. Jako specjalista od postaci i portretów zajęty byłem malowaniem twarzy i rąk, a także całych dwunastu aniołków fruwających w obłokach. Tadzio, znakomity kolorysta, wyraził chęć namalowania Madonnie niebieskiej szaty. Po kilku godzinach moja matka zwiedziona intuicją zjawiła się w kościele i poprosiła, byśmy odsłonili w górze pomost. Była bardzo ciekawa jak sobie radzimy z tym trudnym nasufitowym malowidłem. Spodziewaliśmy się chyba komplementów, bo nasze zaskoczenie opinią mojej rodzicielki było niespodziewane i wielkie. Usłyszeliśmy z dołu: „No nie! Ultramaryną malują szatę Najświętszej Marii Pannie! To nie jest kolor niebiański! To jest farba!”. Dostaliśmy po nosie, zwłaszcza Tadzio, miłośnik ultramaryny. Prosta, ale mądra moja matka udzieliła nam profesorskiej wskazówki. Tadzio długo szorował ryżową szczotką swoją ulubioną ultramarynę. A nie było to łatwe, bowiem farby akrylowe po dwudziestu pięciu minutach są „nie do zdarcia”.[…]
Fragment rozdziału” Polichromie karczmiskie i druga przygoda ze św. Wawrzyńcem”

[…]”Zwiedzanie Wenecji z moją, młodszą ode mnie o osiemnaście lat, żoną było prawdziwą przyjemnością. Jej chłonna inteligencja i inicjatywność w zwiedzaniu zabytków bardzo mi pomagały, mimo, że to ja, malarz, obeznany z historią sztuki, miałem być dla niej cicerone. Po zwiedzaniu bazyliki św. Marka i Pałacu Dożów, Madzia trzeciego dnia zarządziła zwiedzanie zbiorów w Akademii. Nie musiała mnie tam ciągnąć czterema wołami. Wiedząc, co tam mogę zobaczyć, leciałem do Akademii na skrzydłach. Tuż za mną leciała moja Madzia, wtedy urlopowana studentka medycyny. Obrazy wiszące w Akademii mogą oczarować najbardziej wybredne oko. Zgromadzono tu znakomite dzieła Giovanni Belliniego, Carpaccia, Giorgiona, Paola Veronese, no i oczywiście, królującego na weneckim firmamencie sztuki, Tycjana. Piewca Wenecji, Carpaccio, jest tu reprezentowany przez tak znakomite płótna jak „Przybycie posłów angielskich”, czy „Cud św. Krzyża na moście św. Wawrzyńca”. Oba te płótna dużych rozmiarów można oglądać godzinami. Ciekawe, że ten artysta, można by powiedzieć, podglądacz tego wszystkiego, co się w Wenecji na co dzień i od święta działo, zakochany był w sztuce gotyku. Widać wyraźnie tę gotycką stylowość we wszystkich jego pracach.[…]
Fragment rozdziału „Wenecja”

[…]”Koty zainspirowały mnie do pisania humoresek na ich temat a tak naprawdę sprawczynią tego niepoważnego pisania była redaktor naczelna dwumiesięcznika „Kocie sprawy”, pani Maryla Weiss. Pani Maryla jest oddaną kotom, przeuroczą osobą i gdyby nie moje lenistwo, napisałbym dla niej kilka tomów poświęconych tym sympatycznym czworonogom. Redaktor Maryla Weiss obok kilku moich humoresek zamieściła też na łamach kociego periodyku fraszkę o kotce naszej córki Magdaleny:

„Fraszka na Milusię”

Prawdę mówiąc Milusia to nie fraszki temat
O Milusi trzeba by napisać poemat
Bo począwszy od jej kociego ogona
Muszę przyznać, że takie coś ma tylko ona
Ogon puszysty, długi, którym kręci
Raz w lewo, raz w prawo
I dotąd kręci, aż domownicy
Zaczną bić brawo
Z drugiej strony Milusi pysio najwdzięczniejszy
Urody tego pysia nie da się pomniejszyć
Kto nie widział oczu Milusi Magdusi
Ten wielką stratę odnotować musi
Mienią się oczy blaskiem złota i zieleni
Patrzą głębią, którą spotkasz
W jakiejś mrocznej sieni
Milusia to miss wśród kotek
A kto mi nie wierzy
Niech przez godzinę nagi
W pokrzywach poleży.
[…]

Fragment rozdziału „Koty”